Przejdź do głównej treści
Na Ustach
  • Główna
  • O, książko!
  • Zrelaksuj się z nami
  • Z psychologią na co dzień
    • Wywiad z Anną Sikorską
  • Intymne kręciołki
  • Złap pasję!
  • Na krawędzi różnorodności
  • O nas
  • Kontakt
  • Nasi partnerzy
  • Prze... pyszne

Cyganka

13 lut, 2020, Brak komentarzy

TEKST: Aneta Lejwoda - Zielińska

- Złociutka, zapnij mi perły na szyi, bo palce za grube - usłyszałam, gdy odwróciłam się w stronę ulicy.

Kilka metrów dalej stał granatowy mercedes. Charakterystyczne logo - trójramienna gwiazda, błyszczało w promieniach styczniowego słońca. Doskonale znałam się na markach samochodów. To jedyna rzecz, której nauczył mnie ojciec, nieżyjący od blisko dwudziestu lat mechanik samochodowy. Taka scheda po nim, pomyślałam z przekąsem. Ojciec chlał na potęgę. Jedyne, co rozumiałam z jego pijackiego bełkotu, to powtarzane z pasją marki samochodów. Często mnie z tego egzaminował, a potem chwalił się przed kolesiami, że mała odziedziczyła po nim zamiłowanie do mechaniki. Głaskał mnie utytłanymi w smarze, trzęsącymi się od wódki łapami, czego nie znosiłam. Właściwie to nigdy nie widziałam ojca trzeźwego, ani wtedy, gdy przychodził do szkoły na wywiadówki, a ja usilnie próbowałam się go pozbyć, wmawiając mu, że wychowawczyni już poszła do domu, ani wtedy, gdy leżał w szpitalu na wpół zżarty przez raka i wykradał pielęgniarkom spirytus salicylowy, by wypić go potem jednym duszkiem w ubikacji.

- Złociutka - głos się powtórzył.

Który to już raz w tygodniu? Straciłam rachubę. Przestałam liczyć, gdy sytuacja powtórzyła się po raz trzynasty. Może nie powinnam przestać myśleć o odwróceniu tego czarnego scenariusza? Przecież zawsze jest nadzieja... Do tej pory rozmawiałyśmy przez okno od strony pasażera, przez opuszczoną do połowy szybę, dziś Cyganka lekko uchyliła drzwi. A więc coś się zmieniło. Co prawda niewiele, ale jednak. Jeśli skoncentruję się na szczegółach, może dostrzegę więcej takich odstępstw.

- Złociutka, podejdź tu na chwilę - powiedziała przymilnie Cyganka. - Pomóż człowiekowi w potrzebie.

Za pierwszym razem uległam odruchowi czysto ludzkiemu. Chciałam pomóc. Nawet przełożyłam torebkę na lewe ramię i zerknąwszy na zegarek, zrobiłam krok w kierunku mercedesa. Matka czekała na mnie od godziny. Znowu będzie marudziła, że nigdy mi się nie spieszy. Ostatnio marudziła zbyt często. Denerwowało ją wszystko. A to nie ta piżama, a to mandarynki za kwaśne, szpitalne jedzenie niedobre, córka ciągle zapracowana, przychodzi zbyt rzadko i tylko na kilka minut. Nie dba o matkę tak, jak matka dbała kiedyś o nią. Za każdym razem to samo. Akurat ten motyw nigdy nie zmienia się w scenariuszu. Czy gdybym podeszła do samochodu, gdybym pochyliła się nad starą, próbując zapiąć te cholerne perły, matka martwiłaby się moją długą nieobecnością? Czy uchroniłoby to przed śmiercią tamtą kobietę? Tamta kobieta miała dziecko, ja nie mam dzieci. Nigdy nie chciałam mieć.

- Złociutka - głos nalegał.

Coś zaczyna się dziać.

Nasze spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy. Miała czarne, smutne oczy. Starość nie odebrała im blasku. Były piękne. Nie dostrzegłam w nich nic, co mogłabym zinterpretować jako ostrzeżenie, żadnego cienia, najmniejszej rysy. Cyganka była mistrzynią kamuflażu.

- Podejdź, złociutka - powtórzyła i wyciągnęła rękę w moją stronę, eksponując perły dla uwiarygodnienia prośby. Dłoń trzymająca błyskotkę była długa i smukła, powleczona pomarszczoną skórą o odcieniu bursztynu. Szpiczaste paznokcie czerwieniły się na tle szarego futra, w które ubrana była Cyganka. Wszystko zdawało się krzyczeć:

- Podejdź bez obawy! Bogaci Cyganie nie kradną, jeżdżą wypasionym mercedesem, ich kobiety noszą futra i mają perły! Nie muszą kraść!

- A pani syn? - przeniosłam wzrok na siedzącego obok starej Cygana. - Dlaczego on nie pomoże?

Był przynajmniej dwa razy młodszy od niej. Okrągła twarz, duży nos i usta, małe, kaprawe oczka nie wzbudzały zaufania. Było w nim coś takiego, co z miejsca nakazywało zachować ostrożność. Uśmiechnął się delikatnie, lecz jakby od niechcenia. Musiał już wiedzieć, że tym razem nic nie wskórają. Jego uśmiech zdawał się mówić: nie ma sensu silić się na coś więcej.

- Nie wziął okularów - powiedziała stara, mrużąc oczy. Ona też już się domyślała. Śledziła każdy mój ruch.

- Ślepy nie powinien siadać za kierownicę - stwierdziłam, mimowolnie sięgając do kieszeni kurtki. Nie, nie po telefon, ot tak po prostu, zwykły odruch zakłopotania. Usłyszałam trzask zamykanych drzwi. Cygan szybko wcisnął sprzęgło, wbił bieg i zerknąwszy w boczne lusterko, dał gazu. Samochód powoli ruszył do tyłu. Powinnam była ich zatrzymać, odetchnęłam tylko z ulgą.

Uczucie ulgi nigdy nie trwa długo. Wkrótce osaczą mnie wątpliwości i poczucie winy. Kolejny raz stchórzyłam. Pojawi się strach, nieznośny, dokuczliwy, wyciskający z serca wszystko, co ważne, kurczący je do wielkości piłki pingpongowej, małej, kruchej, pustej w środku. Wszystko powróci. Następna szansa wkrótce. Czy dam wtedy radę? Zadawałam sobie to pytanie już tylekroć, za każdym razem obiecując, że dam. Dam radę! Tymczasem kolejny raz stchórzyłam. Jak przerwać to błędne koło, ciąg wciąż powtarzających się zdarzeń?




Jem obiad, naleśniki z serem, moje ulubione. Jest ciepłe, przytulne popołudnie. Popołudnie spędzone wśród swoich. Powietrze drży. Rodzina jest największą wartością, powtarzam w myślach jak mantrę. Nie wolno mi o tym zapominać, inaczej przepadnę, zginę wśród mgły. Tyle razy słyszałam te słowa. Ludzie umieszczają je na transparentach. Rodzina najważniejsza! Powinnam wytatuować to sobie na skórze.

- Halo, tu ziemia! - słyszę wesoły, dobrze znajomy głos. - Może wybralibyśmy się na zakupy?

Nie znoszę zakupów, ale Adam o tym nie wie. Chce sprawić mi przyjemność. Nowy ciuch polepsza samopoczucie każdej kobiety. Telewizyjny slogan. Działa jak kieliszek brandy. Pobudza. Kupimy kilka bluzek, bieliznę, głównie dla mnie. Kolejne rzeczy na wieszaku w szafie, kolejne, których nigdy nie założę.

- Tak, jedźmy - odpowiadam.

Robię to dla niego. Nie zasłużył na prawdę. Źle... Nie zasłużył na ból, a prawda byłaby bolesna. Całuje mnie w czoło, potem w szyję. Odsuwam się delikatnie, niby żartem. Przełykam ostatni kęs naleśnika, idę do łazienki, myję ręce, twarz... Spoglądam w lustro. Obce oczy, maska, trudno ją zmyć, staje się to coraz trudniejsze.

Jesteś mistrzynią kamuflażu jak ta Cyganka, myślę, odwracając się od lustra. Jest mi niedobrze. Czuję napływającą falę mdłości. Brzuch pulsuje. Gorąco, coraz goręcej. Pot. Nogi słabną. Nie chcą mnie dźwigać. Niepotrzebny strup ciała. Siadam na taborecie i pochylam się, kulę jak gąsienica dotknięta źdźbłem trawy, mała, zielona, wystraszona, która tylko to potrafi - uciekać, kryć się w sobie, nic więcej. Jestem tchórzem.

- Kochanie - słyszę zza drzwi. - Kochanie, długo jeszcze? Którą ci wziąć torebkę?

Wszystko jedno... Jest mi wszystko jedno! Nie mogę mu tego powiedzieć. Zamiast głęboko oddychać, zaciskam usta. Muszę poczekać.

- A może plecak? Ten pomarańczowy... - głos nie daje spokoju, wwierca się w świadomość, zdaje się trafiać w każdy nerw.

Zatykam uszy. Nie pomaga...

- Kochanie?

Powinnam się teraz odezwać. Adam nie lubi, gdy milczę. Mówienie jest dla niego objawem zdrowia. Milczenie niepokoi, zatrważa.

- Mów do mnie - upomina się zawsze.

- Ale co? - pytam. - Co mam mówić?

- Nie wiem! Po prostu mów... Co w pracy? Jak się czuje twoja matka? - tłumaczy wyraźnie zdenerwowany. - Wszystko jedno co! Lubię, gdy opowiadasz o sobie, o nas...

O nas... Tam, gdzie utknęłam, nie ma nas. Jest za to ból, strach i szansa, aby z tym skończyć.

- Zaraz wyjdę - uspokajam go. - Wyczeszę włosy, pomaluję usta.

- Bez tego jesteś piękna.

Wiem, że się uśmiecha, gdy to mówi. Dowcipkuje. Dobrze. Znowu się udało. Coraz trudniej...

Jedziemy ruchliwą szosą. Przed i za nami kawalkada brudnych aut. Powietrze szare, przymglone, cuchnące spalinami. W radiu śpiewa Czesław Niemen, "A my, jak we śnie, jak we śnie, jak we mgle." Dosłownie. Jak we mgle...

- Szef dał mi urlop - mówi nagle Adam. - To tylko cztery dni, ale może byśmy gdzieś wyjechali? Chyba najlepiej w góry, co? W Bieszczady...

Mówić, trzeba mówić, żeby uśpić jego czujność. "Na co nam świat, na co czas, to wszystko trwa obok, obok nas". Lubię tę piosenkę.

- Na co nam świat, na co czas... - powtarzam szeptem, a potem już głośno: - Wspaniale!

Mam suchy, drewniany głos. Adam zerka na mnie, jeden, dwa, trzy razy, liczę w myślach. Coś go zaniepokoiło. Szybko odwracam twarz. Patrzę za okno. Na płachetce brudnego śniegu stadko wron, a może gawronów, nigdy ich nie rozpoznaję. Chciałabym, żebyśmy się zatrzymali. Chciałabym popatrzeć na nie przez chwilę, ale nie, lepiej nie.

- Nie cieszysz się? - pyta Adam, a ja zaczynam panicznie szukać słów. Zgubiłam wszystkie, mam pustą głowę.

- Alu, mów do mnie...

I znowu to samo. Oślepiający blask styczniowego słońca. Zmarznięte grudki śniegu chrzęszczą pod stopami. Jestem po pracy. Spieszę się. Matka odchodzi pewnie od zmysłów. Mam dla niej w torebce coś specjalnego, książkę, stary romans Stephanie Laurens. Nerwowo sięgam do kieszeni, wyciągam telefon i spoglądając na ekranik, przyspieszam. Jest już późno. Słyszę dźwięk hamującego nieopodal samochodu, trzask otwieranych drzwi.

- Złociutka, zapnij mi perły na szyi, bo palce za grube - rozlega się znajomy, piskliwy głos Cyganki.

Nie patrzę w jej stronę. Czarne, smutne oczy mogłyby pozbawić mnie odwagi. Podchodzę bez wahania. Na ustach starej wykwita uśmiech bezmiernej ulgi. Ryba bierze. Złociutka ryba. Tego właśnie pragnęła - szybkiej reakcji dobrego, naiwnego serca... Serca, które można łatwo oszukać


Aneta Lejwoda-Zielińska - autorka bajki "Miś Staś i przyjaciele", polonistka, wychowawca świetlicy szkolnej.

W głębi lasu...

4 lut, 2020, 3 komentarze



Tekst: Alicja Szulborska

Domownicy przekręcają się z boku na bok i zapadają w głęboki sen, kiedy Matylda wciąga na siebie dres i najciszej jak tylko potrafi schodzi po schodach. Skrada się niczym mała myszka, która nie chce być usłyszana przez kota. Przekręca klucz w zamku i wybiega w ciemność.

Powietrze jest przyjemnie rozgrzane. Pachnie kwiatami, trawą i miętą rosnącą w ogródku. Gdyby nie księżyc, zawieszony wysoko nad głową, to mogłaby powiedzieć, że to jeden z gorących, letnich dni.

Idzie przed siebie. Zarośla okala nieprzenikniona ciemność, na niebie iskrzą się tysiące gwiazd, a z pobliskiego lasu dobiegają tajemnicze dźwięki.

Ciekawość. Nie może z nią walczyć.

Nie zna dokładnego miejsca. Kieruje się instynktem i dziwnymi (niepokojącymi?) odgłosami wydobywającymi się z głębi ciemności. Skrada się niczym łowca lub zwierzę, które nie chce być zauważone. 

Tymczasem otaczający ją świat wybudza się ze snu i nie zamierza zachowywać się cicho. Teraz może być sobą i przestać udawać, że jest martwy. Zaczyna łapczywie i głośno oddychać, wydaje z siebie różne odgłosy, porusza się. 

Matylda nie potrafi odpowiedzieć sobie na pytanie czy to, co słyszy, jest złudzeniem czy też prawdą. Wie jednak, że jeśli tego nie sprawdzi i nie dotrze do miejsca znajdującego się gdzieś w głębi lasu, nie zazna spokoju.

Idąc przed siebie przypomina sobie sen. Znajduje się na polanie. Jest środek nocy. Przeraża ją ciemność przypominająca zawiesinę. Nic nie widzi. Czuje się ślepa. Co chwila potyka się. Upada. Opiera drżące dłonie o ściółkę i stara się podnieść. Po kilku próbach stoi. Wiatr podwiewa cieniutką koszulę nocną. Z lewego oka zaczynają płynąć łzy. W środku czuje nieprzyjemny uścisk. To strach. Paniczny. Przenika ciało na wylot. Zamiera. Zamyka i otwiera oczy. Nic nie pomaga. Wtedy ją słyszy. Tuż za nią, przeraźliwie pohukuje sowa. Matylda upada na kolana. Dobiega ją odgłos kroków, a może to nie są kroki… Niczego nie jest pewna. Ktoś lub coś zbliża się. Wiatr się wzmaga. Chłosta ją boleśnie po policzkach, biczuje po plecach. Wtedy budzi się.

Tymczasem jest coraz bliżej miejsca, z którego dochodzą tajemnicze odgłosy. Przelotnie spogląda na dłonie. Trzęsą się jak u alkoholika. Splata palce i odmawia modlitwę do anioła stróża. Nie wie po co to robi, ale coś w środku podpowiada jej, że to, co kryje leśna polana nie jest niczym dobrym.

Popychana przez własną podświadomość wchodzi do lasu. Miejsce, które za dnia jest przyjazne, teraz ma w sobie coś złowrogiego. Jakby było pełne mrocznych tajemnic. Najdrobniejszy szelest, powiew liści, dźwięk, sprawia, że jej serce na moment przestaje bić. Co chwila spogląda przez ramię. Krzyżuje ręce na klatce piersiowej i wpinając paznokcie w przedramiona posuwa się do przodu. Prawie nie oddycha, kiedy staje na niewyobrażalnie wielkiej polanie. Okryta płaszczem ciemności sprawia upiorne wrażenie. 

Matylda obraca się wokół własnej osi. Coś ją niepokoi. Nie wie tylko co to jest. Przygląda się otoczeniu i nagle zdaje sobie sprawę, że odkąd była tutaj ostatnio, miejsce zmieniło się. Kiedy nieoczekiwanie mała szyszka spada jej pod nogi zdaje sobie sprawę, że wokół polany powinny rosnąc same dęby, a tak nie jest. Otaczają ją teraz smukłe, stare sosny, świerki i olchy. Przeciera oczy. 

– Chyba śnię… – szepcze. 

W tym samym czasie, kiedy z wrażenia przykłada dłoń do ust, w zaroślach coś się porusza.

 – Tam coś jest… 

Czuje ukłucie w sercu. Przez ciało przebiega fala dotkliwego zimna. Jest to coś podobnego do uczucia obłożonego ciała lodem. Z lewego oka płyną łzy. Jedna po drugiej cichutko osuwają się po policzkach, ocierają o linie ust i opadają na dłonie w tej chwili przyłożone do twarzy. 

Braknie jej tchu. 



Kiedy wciąga leciutko powietrze z krzaków wyskakuje ona. Maleńka, równie przestraszona i jednocześnie zainteresowana nieznanym przybyszem, sarenka. Dziewczynka od razu spostrzega, że to piękne stworzenie kuleje na jedną nogę. 

Nie spuszczając zwierzęcia z oczu opiera się o pień sosny i łapczywie zaczerpuje powietrze w płuca. Wdech i wydech. Ciepłe łzy, które teraz spływają jej po policzkach są wyrazem radości. 

– To tylko ranne zwierzę. 

Po chwili wytchnienia podnosi się i co sił pędzi do domu prosić domowników o pomoc maleńkiej sarence.

Dąbrowa Michałki, maj 2012 roku

O autorce:


Alicja Szulborska – urodzona w 1986 roku na Podlasiu. Autorka opowiadań i wierszy. Lubi zanurzać się w wyobraźni, leniuchować na łonie natury (najchętniej w górach i rodzimych stronach), zakochiwać się w nowych miejscach, pracować w ukochanym ogrodzie, zbierać kartki z kalendarza i oczywiście czytać.  

Dotychczasowe publikacje:

    • Tajemnicze zajście w Dębach i inne opowieści, ebook, RW2010, Poznań 2015.

    • Skazańcy, ebook, RW2010, Poznań 2015.

    • Mężczyzna z fajką, ebook, RW2010, Poznań 2014.

    • Tajemnicze zajście w Dębach, ebook, RW2010, Poznań 2014.

    • Uwiedziona przez księżyc. Ostatnia historia z ludzkiego życia Benity, ebook, RW2010, Poznań 2014.

    • Paczka z Chin [online], eChiny.pl, 2011. Dostępny w Internecie: http://echiny.pl/kultura/legendy%E4%BC%A0%E8%AF%B4/paczka-z-chin/ (odczyt: 29.01.2020).

    • Rozterka młodej Myśli, [w]: Słowami w serce, sercem w słowa, Solaris, Czelabińsk 2010.

Znajdziesz ją na: https://laboratoriummysli.wordpress.com/ 

NIGDY SIĘ CIEBIE NIE WYRZEKNĘ... Cz. 1

27 sty, 2020, Brak komentarzy




Tekst: Agnieszka Krizel

"bo w życiu miłość jest najważniejsza

a ta matki... jedyna i najszczersza"

Agnieszka Krizel


Grażyna spojrzała na zegarek. Godziny biegły jedna za drugą. Coraz bliżej wyjątkowej uroczystości, której była główną bohaterką. Co i rusz dopadały ją wątpliwości. Jeszcze do końca nie jest przekonana decyzji, jaką podjęła pod wpływem nacisków przyjaciółek, bliskich i znajomych. Jak to? W jej wieku wychodzić za mąż? Owszem, kochała Andrzeja. To akurat nie podlegało żadnym dyskusjom. Ale chciała znać przede wszystkim zdanie i opinię swojego jedynego dziecka, syna Aleksandra.

- Grażynko, wszystko w porządku? - Andrzej zapukał delikatnie w drzwi sypialni.

- Tak, tak. W jak najlepszym - odpowiedziała szybko.

Właśnie, że nie! - chciała wykrzyczeć. Dlaczego Olek wyjechał tak nagle? Te kilka lat nieustannych pytań i poszukiwań wracało jak bumerang. Chyba zgłupiałam do reszty - znowu wątpliwości. - Ja tu, a on nie wiadomo gdzie.

Odłożyła pędzel, którym nakładała niewielką ilość pudru na twarz. Zerknęła na wiszącą na wieszaku sukienkę. Serce jej przyspieszyło. Ten dzień ma być jednym z najpiękniejszych. Czy aby dobrze robi? Tuż przed pięćdziesiątką wychodzić znowu za mąż?

***

Grażyna należała do kobiet, które nie miały w życiu łatwo. Rodziców nie miała i nie znała. Wychowywała się w domu dziecka, przyszłego męża poznała na przysłowiowym gigancie, kiedy z koleżanką zapragnęły poznawać świat uciekając którejś nocy z placówki. Marek był artystą. Malował obrazy. Uważał się za wielkiego guru. Po nocy u jednej z jego koleżanek, zapragnęli resztę życia spędzić razem. Ona miała siedemnaście lat, on dwadzieścia pięć. Imponował jej urodą, szarmanckim uśmiechem i tekstami rodem z tanich romansów. Zamieszkali u matki Marka. Kobieta wychowywała syna sama pracując w zakładzie pracy chronionej przy produkcji czekolady. Mieszkali tak we trójkę na pięćdziesięciu metrach kwadratowych, w dwóch pokojach. Kiedy Grażyna zaszła w ciążę, Marek w tym czasie nigdzie nie pracował. Nikt też nie zamawiał u niego żadnych obrazów. Było ciężko. Mężczyzna frustracje topił w wódce przy akompaniamencie podchmielonych kumplów od kieliszka. Z czasem agresywnie reagował na prośby Grażyny, by zaczął rozglądać się za normalną pracą zarobkową. Kiedy była w szóstym miesiącu ciąży, akurat skończyła osiemnaście lat i wzięli ślub cywilny.

Doskonale pamięta ten dzień. Był ciepły czerwiec. Ona w skromnej kremowej sukience długiej do kostek i jego poczucie władczości nad świeżo poślubioną żoną, którą siłą wziął w nocy, notabene poślubnej. Nie pomagały prośby, że nie ma ochoty. Stosunek zamiast należeć do przyjemnych sprawił tylko potworny ból. Przez dwa dni po tym wydarzeniu lekko krwawiła. Lekarz podczas najbliższej kontroli jednak uspokoił ją, że z dzieckiem jest wszystko w porządku. Oczywiście lekarzowi niczego nie powiedziała.

Gehenna zaczęła się, gdy mały Olek miał pięć lat, a teściowa Grażyny zmarła. Awantury, bicie, groźby były na porządku dziennym. Marek w tym czasie zrobił się bardzo impulsywny i drażliwy, szybko wpadał w szał, w nerwach często krzyczał, że jest artystą, który potrzebuje natchnienia. W tym celu też wybierał się do pobliskiego baru i z kolesiami od kieliszka chlał na umór, do nieprzytomności. Spitego przyprowadzali pod drzwi mieszkania. Grażyna pracowała w tym czasie w jednym z osiedlowych sklepów. Synka zaprowadzała codziennie do przedszkola, ale gdy jej dyżur wypadał w nocy chłopcem zajmowała się starsza sąsiadka, pani Genia, samotna kobieta. Kładła go u siebie spać, by malec mógł wstać rano wypoczęty. Szala goryczy przelała się, gdy Marek zaczął ćpać. Mieszkanie zaczęli odwiedzać dziwni ludzie. Łysi, z szerokimi karkami. Nieprędko kobieta zorientowała się, jak daleko zaszły sprawy. Ale owo popołudnie zapamięta do końca życia.

Duszny i gorący sierpień. Wróciła z pracy po dziesięciu godzinach stania przy kasie. Zmęczona, z siatkami zakupów, wchodząc usłyszała piski i płacz synka. Zamroczony Marek gonił chłopca po mieszkaniu z nożem w dłoni. Malec zapłakany i zasmarkany uciekał, próbując skryć się pod stołem w pokoju.

- Ty mały kur... czaku! Choo...oodź! Będzie pyszsznaa kolaacja! Ur... ższ... nę ci łepek, uppp... ie...ke i zzzjjeemm!

Grażynie serce zamarło. Rzuciła siatki, złapała to co miała pod ręką. Drewnianą deską kuchenną uderzała na oślep męża. Upadł mieląc w ustach stek przekleństw. Nawet się nie bronił, nie spodziewał ciosów. Złapała malca pod rękę i wybiegła. U sąsiadki zadzwoniła na policję. Noc i przyszły miesiąc spędziła w pogotowiu dla kobiet. Pracowała, ale w tym czasie poszukała i wynajęła mieszkanie. Po dwóch latach rozwiodła się. Nie było łatwo, bo mąż starał się za wszelką cenę udowodnić przed sądem, że to ona go zostawiła samego na pastwę losu, bez słowa wyjaśnienia, na dodatek z długami, które pozaciągała w parabankach. Koniecznie chciał zrobić z siebie ofiarę. Szczytem bezczelności było zaskarżenie Grażyny o alimenty dla siebie i swojej nowej muzy, młodej, pięknej dziewczyny dumnie paradującej w obcisłej sukience mini i wielkim brzuchem świadczącym o rychłym rozwiązaniu.

Sąd jednak nie dał wiary pomówieniom Marka zasądzając alimenty dla Olka oraz korzystne rozwiązanie małżeństwa z orzeczeniem winy mężczyzny.

C.d.n.

WIZYTA W MIESZKANIU NUMER SIEDEM. Cz.2 - Anna Gratkowska

23 sty, 2020, Brak komentarzy

Tekst: Anna Gratkowska.


Jak przez mgłę zacząłem kojarzyć fakty. Miałem jechać do Małgorzaty, bolała mnie głowa, wziąłem proszka, później drugiego… Potem coś musiało się stać. Nadal nie wiedziałem jak się tu znalazłem. 
-  Czy ja… umarłem? - zapytałem po cichu.
Wszystkie kobiety natychmiast zwróciły się w moją stronę. W tej jednej, jedynej chwili patrzyły na mnie tak samo. Jak na skończonego kretyna. 
- Oszalałeś? - Kolejna dziewczyna wynurzyła się z pomieszczenia, które jak przypuszczałem było kuchnią. Miała na sobie brązowy garnitur, fryzurę na boba i ogromnego żółtego tulipana wpiętego w klapę marynarki. Ponadto mierzyła chyba ze dwa metry wzrostu i z powodzeniem mogłaby grać w NBA.
 - Zazdranna jestem. - Podała mi rękę na powitanie. Miała mocny uścisk dłoni i szeroki uśmiech, który upodabniał ją do klauna. Była szóstą kobietą w tym pokoju. One wszystkie wpatrywały się we mnie z zainteresowaniem, jakbym co najmniej przybył z innej planety albo był jedynym facetem, który kiedykolwiek pojawił się w progach tego mieszkania. Zresztą, może tak właśnie było. Wolałem nie wiedzieć. 
- Zazdranna zaraz wszystko z ciebie wyciągnie. - Pazernia rozśmiała się, nie przestając liczyć kupek dolarów. - Ona lubi wszystko wiedzieć i wszystkich kontrolować.


Na potwierdzenie jej słów Zazdranna zbliżyła się do mnie i zapytała modulowanym głosem:
- Kim jest Małgorzata? Czy to…? - Zrobiła wymowną pauzę, jakby to była wyłącznie gra w kalambury.
Nerwowo przełknąłem ślinę. No to teraz się zacznie. 
- To jest moja… kochanka.
Ku mojemu zdziwieniu żadna z nich nie wysłała mnie do piekła. Co więcej: Lubieżka z radości aż klasnęła w dłonie i posłała dwuznaczny uśmiech.
- W takim razie musisz nam koniecznie opowiedzieć jak do tego doszło, jak zaczęliście się spotykać. - Delikatnie, ale stanowczo pociągnęła mnie w stronę kanapy. - Siadaj i opowiadaj. - Umościła się tuż obok, nie przestając posyłać mi uśmiechów uwielbienia. Po drugiej stronie leniwa Lena napisała na Facebooku #interesującaopowieść#interesującymężczyzna. Wkurzona Furianka nadal przechadzała się po pokoju, a Pazernia liczyła swoje pieniądze, uważnie słuchając rozmowy. Za to Zazdranna stanęła naprzeciw mnie i obrzuciła nieufnym spojrzeniem. 
- Opowiadaj - powiedziała tonem zaprawionego w rozkazach kaprala. - Wszystko, daty, miejsca, nazwiska. I pamiętaj, że chronologia ma większe znaczenie niż myślisz. Ja i tak to potem sprawdzę!
- To w takim razie ja zaparzę herbatę. - Łakomcja popędziła do kuchni z prędkością na jaką pozwalały jej grubiutkie nóżki. 
- Tylko nie wyjadaj ciastek! - Furianka wrzasnęła na nią w ostatniej chwili. - One są moje, słyszysz??
- Ja niczego nie podkradam. - Łakomcja zaczerwieniła się po same uszy. 
- Ależ oczywiście, że podkradasz! - Furianka wrzasnęła z mocą. - Kto inny w tym domu wyjada ciastka bez zostawiania okruchów??
- Furianka, idź, wyżyj się na worku treningowym. - Zazdranna wskazała palcem drugi pokój. - A ty opowiadaj. Czekamy. 
Pięć par oczu natychmiast zwróciło się w moją stronę. Od czego mogłem zacząć? Od Łucji, mojej żony czy od Małgorzaty, której niespodziewane pojawienie się w szpitalu wywróciło moje życie do góry nogami?
- Zacznij od miłości. - Nieoczekiwanie przyszła mi z pomocą Lubieżka. - Tak będzie najprościej.
Kiwnąłem głową na potwierdzenie. 
- Moja żona ma na imię Łucja i nawet nie wiem, kiedy z najbliższej mi osoby stała się kimś zupełnie obcym…
W tym momencie w drzwiach kuchni stanęła siódma kobieta. Była inna niż pozostałe. Miała na sobie czarną, dopasowaną garsonkę, ciemne włosy spięła w kok, a usta musnęła czerwoną szminką. Bez słowa wyciągnęła zapalniczkę i zapaliła papierosa. Smużka dymu uniosła się ku górze, kobieta uśmiechnęła się kpiąco. Przypominała niegdysiejszą ikonę kina, która potrafi uwodzić spojrzeniem i doprowadzać mężczyzn do szaleństwa.
Jeżeli kiedykolwiek jakimś dziwnym zrządzeniem losu miałbym się umówić z którąś z tych kobiet, to tylko z czarną damą, która z taką nonszalancją opierała się o framugę drzwi. 
- No tak, wiedziałam, że gwiazda prędzej czy później się pojawi. - Lena ciężko westchnęła.- Oczywiście jak zawsze w najlepszym momencie. 


- Pychenia, czy już puściłaś z dymem wszystkie wyobrażenia na swój temat? - Furianka nerwowo zabębniła palcami po moim kolanie. - Skończ już to przedstawienie i siadaj do cholery! 
W odpowiedzi Pychenia przewróciła oczami i zajęła miejsce przy stole naprzeciw Pazernii. 
- Kontynuuj. - Zwróciła się do mnie, zakładając nogę na nogę. - To może być nawet ciekawe. 
Kolejny raz przełknąłem ślinę, będąc pod ogromnym wrażeniem jej osoby. Była… doskonała. Miałem ochotę do niej podejść i zapytać czy chciałaby ze mną spędzić popołudnie. Odwróciłem jednak wzrok i zapatrzyłem się na wiszący na ścianie obraz. Z moich ust popłynęła opowieść:
- Kiedyś z Łucją tworzyliśmy idealną parę. Mieliśmy podobne poczucie humoru i podobne plany na przyszłość. Chcieliśmy wziąć psa ze schroniska, przebiec maraton, a za kilka lat wyruszyć w długą podróż po Azji. Uwielbiałem z nią rozmawiać. Łucja zdradzała mi sekrety swoich przyjaciółek, ja zanudzałem ją opowieściami o najgorszych pacjentach. Ale potem zmieniłem pracę. A może to praca zmieniła mnie? Stałem się marzycielem. Chciałem mieć dom z ogrodem, zwiedzać świat, ale do tego potrzebowałem pieniędzy. - W tym momencie zerknąłem na Pazernię, która z czułością wpatrywała się w największą kupkę dolarów. - I Łucja też chciała żyć na poziomie. Ale nie rozumiała, że dodatkowe pieniądze to dodatkowa praca. Zajęte weekendy. Późne powroty do domu. W pewnej chwili moja wiecznie naburmuszona żona zaczęła podejrzewać, że kogoś mam…
W tym momencie Zazdranna przechyliła nieznacznie głowę. Tę informację na pewno zapisała na swoim twardym dysku. 
- Początkowo żartowałem, że zdradzam ją tylko z pracą. Zresztą, kochałem swoją pracę. Od dziecka chciałem być lekarzem, leczyłem lalki siostry, na medycynę dostałem się za pierwszym razem. Mój zawód to była moja pasja, moje życie, moja misja… A ona miała mi za złe, że chcę być coraz lepszy. 
- No właśnie. - Pychenia przerwała mój wywód i spojrzała prosto w oczy. - To są kotku, ambicje. Ciężko pracowałeś, a ona tego nie rozumiała.  
- Tak… nie rozumiała - powtórzyłem za Pychenią jak posłuszne dziecko. - Dlatego kłóciliśmy się z Łucją coraz częściej. O byle co. O piętnaście minut spóźnienia. O nieodebrany telefon. Źle odłożoną książkę. A potem spotkałem Małgorzatę. I wreszcie zrozumiałem czym naprawdę jest miłość.
- To wcześniej nie wiedziałeś? - Zazdranna przyglądała mi się uważnie. 
- Wiedziałem, ale przy Małgorzacie poczułem się wolny. Wolny. Wiecie co to znaczy? Nie tłamsiła mnie swoimi problemami, nie domagała się deklaracji, nie czepiała o pierdoły. Mogłem być sobą, niepoważnym, romantycznym facetem, a ona i tak patrzyła na mnie tak jakbym był młodym bogiem paradującym w lekarskim fartuchu. Wiecie co mam na myśli?
- Ha! - Lubieżka ponownie klasnęła z radości w ręce. - Nareszcie opowieść, w której nikt nie ma moralnych dylematów! Po prostu “żyli długo i szczęśliwie, dopóki nie stało się to zbyt nudne!” Wspaniale! - Pokazała uniesiony kciuk na znak, że mam jej pełne poparcie.
- Ale oczywiście ty nic nie powiedziałeś żonie…? - Zazdranna położyła mi rękę na ramieniu.
- No nie… 
- A Małgorzacie? Czy Małgorzata wie co do niej czujesz?
- Nie… To znaczy jestem prawie pewien, że się domyśla. Jest bardzo inteligentną kobietą, a ja wiele razy dawałem jej odczuć, że nie jest mi obojętna. Ale nigdy nie miałem odwagi, by powiedzieć jej o tym wprost. Bo wtedy musiałbym też powiedzieć Łucji, że z nami koniec. Tyle tylko, że…
Nagle zamilkłem. Coś sobie przypomniałem. Byłem umówiony z Małgorzatą w kafejce. Miałem jej powiedzieć o tym co niej czuję, że jest idealną kobietą, która zadaje wyłącznie właściwe pytania, a nie banalne “Gdzie byłeś? Co robiłeś?” Była naprawdę cudowna, wiedziała, że nie każde właściwie postawione pytanie będzie miało właściwą odpowiedź. 
Moje przedłużające się milczenie wywołało lawinę komentarzy siedzących wokół mnie kobiet:
- Z żoną mógłbyś to załatwić raz dwa. Wiesz, wystarczy trochę więcej niż zwykle cynamonu… Albo po prostu kilka ampułek adrenaliny... - Zazdranna spojrzała na mnie wymownie.
- Cynamon? - Łakomcja podniosła głowę znad ciasta, które przyniosła w trakcie mojej opowieści. 
- Tak, cynamon. - Furianka prychnęła ze złością. - W nadmiarze może zaszkodzić. Czasem mam ochotę dosypać go tobie do herbaty, tak bardzo mnie wkurzasz podjadaniem ciastek!
- Tylko pamiętaj, że jak już zechcesz wykończyć żonę, to zabezpiecz się finansowo. Intercyzę podpisałeś? - Pazernia nadal przeliczała pieniądze.
- A potem… “żyli długo i namiętnie.” - Lubieżka prowokacyjnie przygryzła usta. 
- I nie schrzań tego potem, ok? - Lena łaskawie na mnie zerknęła. - W gruncie rzeczy lenistwo jest bardzo dobre dla związku. Nie będziesz zaskakiwał jej przynoszeniem kwiatów i czekoladek, to i ona nie będzie miała pretensji, jeśli pewnego dnia o tym zapomnisz.
- Wspaniale to wymyśliłeś. - Pychenia uśmiechnęła się najpiękniejszym z możliwych uśmiechów. - Jestem z ciebie dumna!
Przyglądały mi się wszystkie z uwielbieniem, jakbym odwalił dobrą robotę, a nie planował życiowy przewrót z powodu niespodziewanego uczucia. Coś mi tu nie grało. Dlaczego żadna z nich nie solidaryzowała się z Łucją? Przecież nawet jej nie znały! Mnie chyba też nie. Bo nie znały, prawda?
Aż nagle przypomniałem sobie wszystko. Owszem, planowałem spotkać się z Małgorzatą. Chciałem jej powiedzieć, że kocham ją nawet z tymi napompowanymi ustami i nie boję się jej pocałować. Ale wtedy, gdy kończył się mój dyżur, jeden ze znajomym zapytał jak się miewa Łucja.
- Łucja? - powtórzyłem zaskoczony? - Świetnie. Rewelacyjnie. Kiedy wydziera się na mnie z powodu pięciu minut spóźnienia, to wie o tym połowa dzielnicy. Nie sądzę, aby coś jej dolegało poza permanentnym wkurzeniem na męża.
 - Czyli nic ci nie powiedziała? - Znajomy bacznie mi się przyglądał.
- O czym?
- Ma pakiet powiększonych węzłów chłonnych w pachwinie. Zleciłem usg i badania krwi, wyniki są niejednoznaczne. Dopiero badanie histopatologiczne może nam powiedzieć coś więcej. To oczywiście nie musi być nowotwór, wiesz o tym doskonale, ale jeżeli to rak…
Przymknąłem oczy, nie słuchałem. Nagle strasznie rozbolała mnie głowa. Jakby ktoś wziął tę kulę nabitą medycznymi pojęciami i z całej siły kopnął, tak aby poleciała w kosmos. Wyszedłem ze szpitala bez słowa pożegnania. Wsiadłem do samochodu, zażyłem dwa proszki, ale moja czaszka nadal przypominała ćmiącą skorupę. Nie wiem jak dojechałem do domu, prawdopodobnie sztab aniołów stróżów czuwał nad moim szczęśliwym powrotem. 
Przez całą drogę zastanawiałem się nad słowami przyjaciela. Miałem znajomości, mogłem zagwarantować Łucji najlepsze leczenie i komfortowe warunki rekonwalescencji. Gdyby oczywiście potwierdziła się najgorsza diagnoza. W przeciwnym razie… i tu nie wiedziałem co dalej. Czarna dziura istniała w mojej głowie. 
Po półgodzinie stanąłem przed drzwiami swojego domu, przymknąłem oczy i pomyślałem, że z chęcią znalazłbym się gdzie indziej, w miejscu gdzie największym problemem były źle dobrane składniki pizzy. 


A potem nastąpiła seria dziwnych wydarzeń, które musiały być efektem stresu, zmęczenia, zażycia zbyt dużej liczby proszków i niewypowiedzianych fantazji. Nawet nie wiem ile czasu zajęła mi wizyta w tamtym mieszkaniu, bo kiedy otworzyłem oczy, to nadal stałem przed drzwiami swojego domu, a sąsiad bacznie mi się przyglądał.
- Wszystko w porządku? - zapytał.
Wykonałem szybki ruch głową, który miał oznaczać coś w stylu “tak, ale byłoby lepiej gdyby pacjenci nie narzekali, a benzyna była tańsza” i nie czekając na dalsze pytania, wszedłem do środka. 
W domu zastałem ciszę. Łucja spała na kanapie przykryta kocem i po raz pierwszy od dłuższego czasu przywitała mnie w taki sposób, w jaki chciałem - milczeniem. Miała bladą twarz, sińce pod oczami, a na sobie znoszony sweter. Przy niej Małgorzata była słowiańską boginią o pełnym kształtach i ustach wypełnionych kwasem hialuronowym. 
- Hej, Łucja… - Delikatnie dotknąłem jej ramienia.
Spojrzała na mnie zaspanymi oczyma. 
- Tak sobie pomyślałem… Może byśmy polecieli do Azji…? Na dwutygodniowy urlop? Ciągle to odkładaliśmy na później, bo praca, bo zobowiązania, a przecież nie ma ludzi niezastąpionych… Co ty na to?
Niedowierzanie, jakie zobaczyłem w jej oczach uświadomiło mi, że równie dobrze mogłem zaproponować wylot na Księżyc.
- Nie… chyba byśmy się tam pozabijali… - Uśmiechnęła się z lekką kpiną. - Albo zatruli. Albo ktoś by nas okradł. Albo spadł samolot. W najlepszym wypadku kłócilibyśmy się przez dwa tygodnie bez przerwy. 
- Chyba nie byłoby aż tak źle? - zapytałem cicho. 
- Z moim temperamentem i Twoim niewyparzonym językiem? Gorzej. 
Ciężko westchnąłem. W gruncie rzeczy spodziewałem się takiej odpowiedzi. 
- To weźmy ze schroniska psa.
- Psa…? - Łucja zerknęła z powątpiewaniem, ale w jej oczach dostrzegłem cień zainteresowania.
- Tak, psa. Najbrzydszego psa jaki mieszka w schronisku. Nazwiemy go Paskuda. Albo nie, lepiej Kryzys. Kryzys, aport! - Rzuciłem niewidzialnemu czworonogowi niewidzialny patyk, aż Łucja lekko się roześmiała. 
- Zawsze, ilekroć mnie wkurzysz, będę z nim wychodził pobiegać. I na odwrót: kiedy ja ciebie wkurzę, to ty będziesz go brać na spacery. Pies nie pozwoli nam się pozabijać. Chyba. Na pewno zadba o naszą kondycję. 
Tym razem Łucja roześmiała się głośno. 
- Pies łagodzi obyczaje?
- Coś w tym rodzaju.
I nagle zobaczyłem w jej oczach błysk. Było to o tyle zaskakujące, że w ostatnim czasie piorunowała mnie wzrokiem modliszki albo zapowiadała, że utopi w łyżce wody. Zapaliła się do tego pomysłu. Ja zresztą też. 
Jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy do schroniska i wybraliśmy psa o imieniu Pimpek. Teraz będziemy szukać najlepszej pizzerii w mieście. Takiej, w której można się umówić na sto dwudziestą ósmą randkę w życiu i nie umrzeć z nudów. 
Myślę, że prędzej czy później, na pewno nam się to uda. 

Koniec.

Zapraszamy na strony autorki tekstu - Anny Gratkowskiej:

https://lubimyczytac.pl/autor/76243/anna-gratkowska

https://www.facebook.com/GratkowskaAnna/




WIZYTA W MIESZKANIU NUMER SIEDEM - CZ. 1

18 sty, 2020, 1 Komentarz

Tekst: Anna Gratkowska

Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem po przebudzeniu, były odrapane drzwi z numerem siedem. Stałem na zniszczonej klatce schodowej, w nieznanym mi budynku, z luką w pamięci wielkości czarnej dziury i wpatrywałem się w nie jak przygłup.

Gdzie ja jestem? Jak się tu znalazłem?

Nie zdążyłem uzyskać odpowiedzi. Nie zdążyłem nawet zadać sobie tych pytań w duchu. Drzwi gwałtownie otworzyły się i w progu pojawiła się nieznajoma kobieta.

- O, cześć słodziutki! - wykrzyknęła na mój widok, jakbym dostarczył jej ulubioną pizzę na podwójnym cieście. Zaraz też cmoknęła mnie w policzek, a ja poczułem pepperoni, salami, oregano czyli mieszankę wypełniającą wnętrze każdej przyzwoitej pizzerii.

Kobieta miała na oko czterdzieści lat, kilka dobrze ukrytych zmarszczek i osiemdziesiąt kilogramów nadwagi. Głowę przewiązała opaską, jak amerykańska kura domowa z lat pięćdziesiątych, na poza tym ubrała się w zwiewne pomarańczowe ciuchy. Była okrągła i lepka. Jak landrynka. 

- Właśnie zamówiłam pizzę. - Nie pozwoliła mi zapytać o co chodzi. - Na dole jest nowa pizzeria, pewnie ją widziałeś, zresztą, na pewno czułeś, grube ciasto, gęsty, pikantny sos, wymyślne dodatki… Pyszne… - Rozmarzyła się. - Bo widzisz, kiedy pizzę robi Valentino, to zapachy dochodzą aż tutaj. Wyobrażasz to sobie? Aż tutaj, pod nasze drzwi! Giorgio nie jest tak zdolny, jego pizza pachnie trochę inaczej, nie mówię, że źle, ale...

- Łakomcja, na litość boską, uspokój się wreszcie! - Nieoczekiwanie z wnętrza dobiegł mnie kobiecy głos. - Wejdź do środka i zrób wszystkim herbatę. 

W odpowiedzi Łakomcja przewróciła oczami i posłała mi kpiący uśmieszek. Z jej spojrzenia wywnioskowałem, że z gospodarzami pizzerii już dawno przeszła na “ty” i w stosownej chwili wyjaśni jak do tego doszło. 

Teraz jednak gestem ręki zaprosiła mnie do środka. Co mogłem zrobić? Niepewnie przekroczyłem próg mieszkania i moim oczom natychmiast ukazało się najbardziej zagracone pomieszczenie, jakie tylko można sobie wyobrazić. Wszędzie walały się ciuchy i papiery, markowe torebki i na wpół opróżnione butelki, porcelanowe figurki i dziesięciogroszówki, kable od ładowarek i damskie skarpetki, stare gazety i zaschnięte lakiery do paznokci. Poza tym wyłapałem resztki pizzy, fleki od obcasów, dwa telefony komórkowe, radio, proszki przeciwbólowe, pluszowe serce, świeczkę zapachową, złoty łańcuszek, a na ścianie reprodukcję obrazu Sąd Ostateczny Hieronima Boscha. 

- O, cześć przystojniaku! - Obca dziewczyna poderwała się z kanapy i w podskokach zbliżyła do mnie. Była młoda, piękna i zgrabna, z rodzaju tych, które dotychczas omijały mnie szerokim łukiem. Miała na sobie koszulę nocną, która udawała sukienkę albo na odwrót - sukienkę udającą koszulę. Rozróżnienie nieistotne, skoro przeciętnemu facetowi ten materiał kojarzył się wyłącznie z przezroczystą folią spożywczą.  

- Jestem Lubieżka. - Wyciągnęła rękę na powitanie i obdarzyła spojrzeniem, od którego miękły kolana i wysiadał rozum. 

- Lubieżka, przelecieć cię nie omieszka. - Siedząca przy stoliku kobieta numer trzy wybuchnęła donośnym śmiechem. 

Nic z tego nie rozumiałem. Łakomcja, Lubieżka…? To były ich ksywki, prawda? Trafiłem do mieszkania, które zajmowały kobiety napadające na salony urody i drogerie, które wprowadziły na czarny rynek Chanel nr 5, o których prasa pisała “mafia kosmetyczna”? To było to, prawda?

Potwierdzeniem moich przypuszczeń mógł być widok siedzącej przy stoliku kobiety numer trzy: przeliczała leżące na stole pieniądze, których było podejrzanie dużo. Tuż przy krawędzi stołu stał monitor, na którym szalały wykresy. Przez chwilę odniosłem wrażenie, że wykresy zmieniają się zależności od tego jak kobieta ułoży banknoty. Poza tym nadal nic z tego nie rozumiałem. 

Lubieżka spojrzała na nią ze złością.

- Pazernia. - Powoli wypuściła powietrze z płuc. - Słyszałam, że ostatnio dolar strasznie spadł i straciłaś mnóstwo pieniędzy?

Na te słowa kobieta siedząca przy stole nerwowo potarła jeden z grubych pierścieni. Była obwieszona błyskotkami jak choinka; brakowało tylko długiego łańcucha, którym mogłaby się owinąć od stóp do głów, by po chwili zacząć świecić w rytm ulubionej pastorałki. 

- Gra na giełdzie wiąże się z ryzykiem - odparła w końcu. - Ale to i tak nic w porównaniu do twoich...

- A więc nie przesłyszałam się. - Lubieżka weszła jej w słowo i uśmiechnęła się triumfalnie. - Znowu przegrałaś. Ile?

W odpowiedzi Pazernia posłała jej pełne wściekłości spojrzenie, ale na Lubieżce nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. 

- Ostatnim razem przegrała równowartość naszego mieszkania! - Lubieżka pochyliła się do mnie, tak że mogłem zobaczyć drobne żyłki na jej zgrabnym dekolcie. - Równowartość rudery w porządnej dzielnicy, wyobrażasz to sobie?? Ale dość o hazardzistach! Powiedz lepiej co u ciebie słychać, skarbie. - Chwyciła mnie pod ramię. - Czujesz się samotny? Nieszczęśliwy? 

- Ja, eee…

- Z twojej wypowiedzi wnioskuję, że tak. Masz kłopoty, bardzo dużo kłopotów. Wiesz, wyczuwam takie sprawy. Znaczy się, mężczyzn z problemami wyczuwam. I dlatego jak sądzę, nasze spotkanie nie jest dziełem przypadku...

- Przypadek czy nie, lepiej niech kochaniutki coś przekąsi. Marnie wygląda, sama skóra i kości. - Z drugiej strony przylepiła się do mnie Łakomcja. Nadal pachniała pepperoni, więc doszedłem do wniosku, że obficie skropiła się perfumami o zapachu pizzy. 

- Jeśli mnie pamięć nie myli, to chyba jest anemia. Albo anhedonia...? - Dopiero teraz zauważyłem czwartą kobietę. Leżała na kanapie, w rozciągniętej pidżamie i brudnych kapciach, które przypominały coś pomiędzy żabą a krokodylem. Zerknęła na mnie beznamiętnie, a ja natychmiast rozpoznałem ten typ kobiety. Otóż, ten typ kobiety całe dnie wałęsał się po mieszkaniu albo po Facebooku i zawsze narzekał, że doba jest za krótka, a życie niewystarczająco zabawne.  

- Gdybyś się tak nie leniła i skończyła studia, to miałabyś jakiekolwiek pojęcie o chorobach. - Pazernia przerwała liczenie pieniędzy i rzuciła jej pełne wyrzutu spojrzenie. Wykres zaczął szaleć jakby Wall Street opanowała epidemia wścieklizny i nie byłem pewien czy pokazuje skaczącego dolara czy tętno Pazernii.  - Wiesz ile mogłybyśmy zarobić, gdybyś otworzyła prywatną praktykę? 

- Wiem, wiem, mówiłaś to już tyle razy, że nawet cierpiąc z powodu ostrych zaników pamięci, miałabym to w małym palcu. - Mina dziewczyny wyrażała śmiertelne znudzenie. 

- Mogłybyśmy się wreszcie stąd wyprowadzić.

- Mogłybyśmy się wreszcie stąd wyprowadzić, gdybyś podzieliła się z nami forsą.

- Miałabym za ciebie założyć? Wiedząc, że zawalasz studia??

- Och, jesteś taka okropna! - Lena krzyknęła i skuliła się na łóżku. - Wiesz, że nie mogłam studiować. Miałam kryzys. 

- Kryzys? Jaki do cholery, kryzys, Lena?! - Nagle do pokoju wparowała ubrana na czarno dziewczyna. Była wściekła, więc na wszelki wypadek zrobiłem krok w tył i udałem, że jestem jednym z przedmiotów zaśmiecających pomieszczenie. - Ty jesteś leń patentowany! Obibok i nierób do kwadratu! Nie wiem co ty sobie myślałaś! Że studia to dobra zabawa? Całonocne imprezy? Bycie dorosłym, ale tak nie do końca??

- No cóż… - Lena posłała jej niewinne spojrzenie. 

- Nie, proszę, ja zaraz oszaleję! - Wkurzona dziewczyna zrobiła gwałtowny obrót, dzięki czemu mogłem zobaczyć ciągnący się od lewego nadgarstka aż po sam łokieć tatuaż Fuck the system. 

- Furianka, ty się lepiej napij melisy, dobrze? - Lubieżka znacząco chrząknęła. - Mamy gościa, nie widzisz? 

W tej chwili Furianka zatrzymała się wpół kroku i zerknęła w moją stronę. Pod wpływem jej spojrzenia, skuliłem się w sobie. Zabije mnie, jak nic. Ale wcześniej wyliczy wszystkie moje wady, zaczynając od tej, że podszywałem się pod stojak w jej zagraconym mieszkaniu. 

- A co ty tu robisz, pajacu? - zapytała po chwili, niebezpiecznie zmniejszając dzielącą nas odległość. 

- No cóż… - odparłem dyplomatycznie. - Prawdę mówiąc nie wiem jak się tu znalazłem. To znaczy do pewnego momentu nie wiem, bo później Łakomcja zaprosiła mnie na pizzę, a Lubieżka zdecydowała odgrywać rolę mojego psychoterapeuty. To wszystko. 

- Aha. - Furianka zmrużyła oczy. 

Chyba nie do końca mi wierzyła. Ja sam nie byłem w stanie uwierzyć w to co się stało w przeciągu ostatnich kilku godzin. Bałem się, że wizyta w tym mieszkaniu to rodzaj kary, którą ponosiłem za niewyparzony język, pracoholizm i parę innych, znacznie poważniejszych wykroczeń przeciwko przyzwoitości. 

C.d.n

Zrelaksuj się z nami, czyli...

7 sty, 2020, Brak komentarzy



...chwila dla siebie. Tutaj będą się pojawiać podzielone na części opowieści.

Najnowsze wpisy

  • Molestowane - Katarzyna Borowska, Anna Matusiak - Rześniowiecka
    9 paź, 2020
  • Folwark Komendanta Norbert Kościesza
    9 paź, 2020
  • MARCIN - Patrycja Żurek
    15 wrz, 2020
  • Jabłka pod pierzynką
    22 mar, 2020
  • Przepis na Strogonowa z wieprzowiny.
    17 mar, 2020
  • Przepisy!
    17 mar, 2020
  • Cyganka
    13 lut, 2020

Informacje dodatkowe

W tym miejscu można wprowadzić kilka informacji pobocznych. Jeśli żadne dodatkowe informacje nie istnieją, możesz ukryć ten tekst lub blok, klikając ikonę znajdującą się w górnym prawym narożniku.

Utworzono za pomocą Mozello – to najłatwiejszy sposób tworzenia witryn internetowych.

Stwórz swoją stronę internetową lub sklep internetowy z Mozello.

Szybko, łatwo, bez programowania.

Zgłoś nadużycie Dowiedz się więcej