Cyganka
TEKST: Aneta Lejwoda - Zielińska
- Złociutka, zapnij mi perły na szyi, bo palce za grube - usłyszałam, gdy odwróciłam się w stronę ulicy.
Kilka metrów dalej stał granatowy mercedes. Charakterystyczne logo - trójramienna gwiazda, błyszczało w promieniach styczniowego słońca. Doskonale znałam się na markach samochodów. To jedyna rzecz, której nauczył mnie ojciec, nieżyjący od blisko dwudziestu lat mechanik samochodowy. Taka scheda po nim, pomyślałam z przekąsem. Ojciec chlał na potęgę. Jedyne, co rozumiałam z jego pijackiego bełkotu, to powtarzane z pasją marki samochodów. Często mnie z tego egzaminował, a potem chwalił się przed kolesiami, że mała odziedziczyła po nim zamiłowanie do mechaniki. Głaskał mnie utytłanymi w smarze, trzęsącymi się od wódki łapami, czego nie znosiłam. Właściwie to nigdy nie widziałam ojca trzeźwego, ani wtedy, gdy przychodził do szkoły na wywiadówki, a ja usilnie próbowałam się go pozbyć, wmawiając mu, że wychowawczyni już poszła do domu, ani wtedy, gdy leżał w szpitalu na wpół zżarty przez raka i wykradał pielęgniarkom spirytus salicylowy, by wypić go potem jednym duszkiem w ubikacji.
- Złociutka - głos się powtórzył.
Który to już raz w tygodniu? Straciłam rachubę. Przestałam liczyć, gdy sytuacja powtórzyła się po raz trzynasty. Może nie powinnam przestać myśleć o odwróceniu tego czarnego scenariusza? Przecież zawsze jest nadzieja... Do tej pory rozmawiałyśmy przez okno od strony pasażera, przez opuszczoną do połowy szybę, dziś Cyganka lekko uchyliła drzwi. A więc coś się zmieniło. Co prawda niewiele, ale jednak. Jeśli skoncentruję się na szczegółach, może dostrzegę więcej takich odstępstw.
- Złociutka, podejdź tu na chwilę - powiedziała przymilnie Cyganka. - Pomóż człowiekowi w potrzebie.
Za pierwszym razem uległam odruchowi czysto ludzkiemu. Chciałam pomóc. Nawet przełożyłam torebkę na lewe ramię i zerknąwszy na zegarek, zrobiłam krok w kierunku mercedesa. Matka czekała na mnie od godziny. Znowu będzie marudziła, że nigdy mi się nie spieszy. Ostatnio marudziła zbyt często. Denerwowało ją wszystko. A to nie ta piżama, a to mandarynki za kwaśne, szpitalne jedzenie niedobre, córka ciągle zapracowana, przychodzi zbyt rzadko i tylko na kilka minut. Nie dba o matkę tak, jak matka dbała kiedyś o nią. Za każdym razem to samo. Akurat ten motyw nigdy nie zmienia się w scenariuszu. Czy gdybym podeszła do samochodu, gdybym pochyliła się nad starą, próbując zapiąć te cholerne perły, matka martwiłaby się moją długą nieobecnością? Czy uchroniłoby to przed śmiercią tamtą kobietę? Tamta kobieta miała dziecko, ja nie mam dzieci. Nigdy nie chciałam mieć.
- Złociutka - głos nalegał.
Coś zaczyna się dziać.
Nasze spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy. Miała czarne, smutne oczy. Starość nie odebrała im blasku. Były piękne. Nie dostrzegłam w nich nic, co mogłabym zinterpretować jako ostrzeżenie, żadnego cienia, najmniejszej rysy. Cyganka była mistrzynią kamuflażu.
- Podejdź, złociutka - powtórzyła i wyciągnęła rękę w moją stronę, eksponując perły dla uwiarygodnienia prośby. Dłoń trzymająca błyskotkę była długa i smukła, powleczona pomarszczoną skórą o odcieniu bursztynu. Szpiczaste paznokcie czerwieniły się na tle szarego futra, w które ubrana była Cyganka. Wszystko zdawało się krzyczeć:
- Podejdź bez obawy! Bogaci Cyganie nie kradną, jeżdżą wypasionym mercedesem, ich kobiety noszą futra i mają perły! Nie muszą kraść!
- A pani syn? - przeniosłam wzrok na siedzącego obok starej Cygana. - Dlaczego on nie pomoże?
Był przynajmniej dwa razy młodszy od niej. Okrągła twarz, duży nos i usta, małe, kaprawe oczka nie wzbudzały zaufania. Było w nim coś takiego, co z miejsca nakazywało zachować ostrożność. Uśmiechnął się delikatnie, lecz jakby od niechcenia. Musiał już wiedzieć, że tym razem nic nie wskórają. Jego uśmiech zdawał się mówić: nie ma sensu silić się na coś więcej.
- Nie wziął okularów - powiedziała stara, mrużąc oczy. Ona też już się domyślała. Śledziła każdy mój ruch.
- Ślepy nie powinien siadać za kierownicę - stwierdziłam, mimowolnie sięgając do kieszeni kurtki. Nie, nie po telefon, ot tak po prostu, zwykły odruch zakłopotania. Usłyszałam trzask zamykanych drzwi. Cygan szybko wcisnął sprzęgło, wbił bieg i zerknąwszy w boczne lusterko, dał gazu. Samochód powoli ruszył do tyłu. Powinnam była ich zatrzymać, odetchnęłam tylko z ulgą.
Uczucie ulgi nigdy nie trwa długo. Wkrótce osaczą mnie wątpliwości i poczucie winy. Kolejny raz stchórzyłam. Pojawi się strach, nieznośny, dokuczliwy, wyciskający z serca wszystko, co ważne, kurczący je do wielkości piłki pingpongowej, małej, kruchej, pustej w środku. Wszystko powróci. Następna szansa wkrótce. Czy dam wtedy radę? Zadawałam sobie to pytanie już tylekroć, za każdym razem obiecując, że dam. Dam radę! Tymczasem kolejny raz stchórzyłam. Jak przerwać to błędne koło, ciąg wciąż powtarzających się zdarzeń?
- Halo, tu ziemia! - słyszę wesoły, dobrze znajomy głos. - Może wybralibyśmy się na zakupy?
Nie znoszę zakupów, ale Adam o tym nie wie. Chce sprawić mi przyjemność. Nowy ciuch polepsza samopoczucie każdej kobiety. Telewizyjny slogan. Działa jak kieliszek brandy. Pobudza. Kupimy kilka bluzek, bieliznę, głównie dla mnie. Kolejne rzeczy na wieszaku w szafie, kolejne, których nigdy nie założę.
- Tak, jedźmy - odpowiadam.
Robię to dla niego. Nie zasłużył na prawdę. Źle... Nie zasłużył na ból, a prawda byłaby bolesna. Całuje mnie w czoło, potem w szyję. Odsuwam się delikatnie, niby żartem. Przełykam ostatni kęs naleśnika, idę do łazienki, myję ręce, twarz... Spoglądam w lustro. Obce oczy, maska, trudno ją zmyć, staje się to coraz trudniejsze.
Jesteś mistrzynią kamuflażu jak ta Cyganka, myślę, odwracając się od lustra. Jest mi niedobrze. Czuję napływającą falę mdłości. Brzuch pulsuje. Gorąco, coraz goręcej. Pot. Nogi słabną. Nie chcą mnie dźwigać. Niepotrzebny strup ciała. Siadam na taborecie i pochylam się, kulę jak gąsienica dotknięta źdźbłem trawy, mała, zielona, wystraszona, która tylko to potrafi - uciekać, kryć się w sobie, nic więcej. Jestem tchórzem.
- Kochanie - słyszę zza drzwi. - Kochanie, długo jeszcze? Którą ci wziąć torebkę?
Wszystko jedno... Jest mi wszystko jedno! Nie mogę mu tego powiedzieć. Zamiast głęboko oddychać, zaciskam usta. Muszę poczekać.
- A może plecak? Ten pomarańczowy... - głos nie daje spokoju, wwierca się w świadomość, zdaje się trafiać w każdy nerw.
Zatykam uszy. Nie pomaga...
- Kochanie?
Powinnam się teraz odezwać. Adam nie lubi, gdy milczę. Mówienie jest dla niego objawem zdrowia. Milczenie niepokoi, zatrważa.
- Mów do mnie - upomina się zawsze.
- Ale co? - pytam. - Co mam mówić?
- Nie wiem! Po prostu mów... Co w pracy? Jak się czuje twoja matka? - tłumaczy wyraźnie zdenerwowany. - Wszystko jedno co! Lubię, gdy opowiadasz o sobie, o nas...
O nas... Tam, gdzie utknęłam, nie ma nas. Jest za to ból, strach i szansa, aby z tym skończyć.
- Zaraz wyjdę - uspokajam go. - Wyczeszę włosy, pomaluję usta.
- Bez tego jesteś piękna.
Wiem, że się uśmiecha, gdy to mówi. Dowcipkuje. Dobrze. Znowu się udało. Coraz trudniej...
Jedziemy ruchliwą szosą. Przed i za nami kawalkada brudnych aut. Powietrze szare, przymglone, cuchnące spalinami. W radiu śpiewa Czesław Niemen, "A my, jak we śnie, jak we śnie, jak we mgle." Dosłownie. Jak we mgle...
- Szef dał mi urlop - mówi nagle Adam. - To tylko cztery dni, ale może byśmy gdzieś wyjechali? Chyba najlepiej w góry, co? W Bieszczady...
Mówić, trzeba mówić, żeby uśpić jego czujność. "Na co nam świat, na co czas, to wszystko trwa obok, obok nas". Lubię tę piosenkę.
- Na co nam świat, na co czas... - powtarzam szeptem, a potem już głośno: - Wspaniale!
Mam suchy, drewniany głos. Adam zerka na mnie, jeden, dwa, trzy razy, liczę w myślach. Coś go zaniepokoiło. Szybko odwracam twarz. Patrzę za okno. Na płachetce brudnego śniegu stadko wron, a może gawronów, nigdy ich nie rozpoznaję. Chciałabym, żebyśmy się zatrzymali. Chciałabym popatrzeć na nie przez chwilę, ale nie, lepiej nie.
- Nie cieszysz się? - pyta Adam, a ja zaczynam panicznie szukać słów. Zgubiłam wszystkie, mam pustą głowę.
- Alu, mów do mnie...
I znowu to samo. Oślepiający blask styczniowego słońca. Zmarznięte grudki śniegu chrzęszczą pod stopami. Jestem po pracy. Spieszę się. Matka odchodzi pewnie od zmysłów. Mam dla niej w torebce coś specjalnego, książkę, stary romans Stephanie Laurens. Nerwowo sięgam do kieszeni, wyciągam telefon i spoglądając na ekranik, przyspieszam. Jest już późno. Słyszę dźwięk hamującego nieopodal samochodu, trzask otwieranych drzwi.
- Złociutka, zapnij mi perły na szyi, bo palce za grube - rozlega się znajomy, piskliwy głos Cyganki.
Nie patrzę w jej stronę. Czarne, smutne oczy mogłyby pozbawić mnie odwagi. Podchodzę bez wahania. Na ustach starej wykwita uśmiech bezmiernej ulgi. Ryba bierze. Złociutka ryba. Tego właśnie pragnęła - szybkiej reakcji dobrego, naiwnego serca... Serca, które można łatwo oszukać
Aneta Lejwoda-Zielińska - autorka bajki "Miś Staś i przyjaciele", polonistka, wychowawca świetlicy szkolnej.
W głębi lasu...
Tekst: Alicja Szulborska
Domownicy przekręcają się z boku na bok i zapadają w głęboki sen, kiedy Matylda wciąga na siebie dres i najciszej jak tylko potrafi schodzi po schodach. Skrada się niczym mała myszka, która nie chce być usłyszana przez kota. Przekręca klucz w zamku i wybiega w ciemność.
Powietrze jest przyjemnie rozgrzane. Pachnie kwiatami, trawą i miętą rosnącą w ogródku. Gdyby nie księżyc, zawieszony wysoko nad głową, to mogłaby powiedzieć, że to jeden z gorących, letnich dni.
Idzie przed siebie. Zarośla okala nieprzenikniona ciemność, na niebie iskrzą się tysiące gwiazd, a z pobliskiego lasu dobiegają tajemnicze dźwięki.
Ciekawość. Nie może z nią walczyć.
Nie zna dokładnego miejsca. Kieruje się instynktem i dziwnymi (niepokojącymi?) odgłosami wydobywającymi się z głębi ciemności. Skrada się niczym łowca lub zwierzę, które nie chce być zauważone.
Tymczasem otaczający ją świat wybudza się ze snu i nie zamierza zachowywać się cicho. Teraz może być sobą i przestać udawać, że jest martwy. Zaczyna łapczywie i głośno oddychać, wydaje z siebie różne odgłosy, porusza się.
Matylda nie potrafi odpowiedzieć sobie na pytanie czy to, co słyszy, jest złudzeniem czy też prawdą. Wie jednak, że jeśli tego nie sprawdzi i nie dotrze do miejsca znajdującego się gdzieś w głębi lasu, nie zazna spokoju.
Idąc przed siebie przypomina sobie sen. Znajduje się na polanie. Jest środek nocy. Przeraża ją ciemność przypominająca zawiesinę. Nic nie widzi. Czuje się ślepa. Co chwila potyka się. Upada. Opiera drżące dłonie o ściółkę i stara się podnieść. Po kilku próbach stoi. Wiatr podwiewa cieniutką koszulę nocną. Z lewego oka zaczynają płynąć łzy. W środku czuje nieprzyjemny uścisk. To strach. Paniczny. Przenika ciało na wylot. Zamiera. Zamyka i otwiera oczy. Nic nie pomaga. Wtedy ją słyszy. Tuż za nią, przeraźliwie pohukuje sowa. Matylda upada na kolana. Dobiega ją odgłos kroków, a może to nie są kroki… Niczego nie jest pewna. Ktoś lub coś zbliża się. Wiatr się wzmaga. Chłosta ją boleśnie po policzkach, biczuje po plecach. Wtedy budzi się.
Tymczasem jest coraz bliżej miejsca, z którego dochodzą tajemnicze odgłosy. Przelotnie spogląda na dłonie. Trzęsą się jak u alkoholika. Splata palce i odmawia modlitwę do anioła stróża. Nie wie po co to robi, ale coś w środku podpowiada jej, że to, co kryje leśna polana nie jest niczym dobrym.
Popychana przez własną podświadomość wchodzi do lasu. Miejsce, które za dnia jest przyjazne, teraz ma w sobie coś złowrogiego. Jakby było pełne mrocznych tajemnic. Najdrobniejszy szelest, powiew liści, dźwięk, sprawia, że jej serce na moment przestaje bić. Co chwila spogląda przez ramię. Krzyżuje ręce na klatce piersiowej i wpinając paznokcie w przedramiona posuwa się do przodu. Prawie nie oddycha, kiedy staje na niewyobrażalnie wielkiej polanie. Okryta płaszczem ciemności sprawia upiorne wrażenie.
Matylda obraca się wokół własnej osi. Coś ją niepokoi. Nie wie tylko co to jest. Przygląda się otoczeniu i nagle zdaje sobie sprawę, że odkąd była tutaj ostatnio, miejsce zmieniło się. Kiedy nieoczekiwanie mała szyszka spada jej pod nogi zdaje sobie sprawę, że wokół polany powinny rosnąc same dęby, a tak nie jest. Otaczają ją teraz smukłe, stare sosny, świerki i olchy. Przeciera oczy.
– Chyba śnię… – szepcze.
W tym samym czasie, kiedy z wrażenia przykłada dłoń do ust, w zaroślach coś się porusza.
– Tam coś jest…
Czuje ukłucie w sercu. Przez ciało przebiega fala dotkliwego zimna. Jest to coś podobnego do uczucia obłożonego ciała lodem. Z lewego oka płyną łzy. Jedna po drugiej cichutko osuwają się po policzkach, ocierają o linie ust i opadają na dłonie w tej chwili przyłożone do twarzy.
Braknie jej tchu.
Kiedy wciąga leciutko powietrze z krzaków wyskakuje ona. Maleńka, równie przestraszona i jednocześnie zainteresowana nieznanym przybyszem, sarenka. Dziewczynka od razu spostrzega, że to piękne stworzenie kuleje na jedną nogę.
Nie spuszczając zwierzęcia z oczu opiera się o pień sosny i łapczywie zaczerpuje powietrze w płuca. Wdech i wydech. Ciepłe łzy, które teraz spływają jej po policzkach są wyrazem radości.
– To tylko ranne zwierzę.
Po chwili wytchnienia podnosi się i co sił pędzi do domu prosić domowników o pomoc maleńkiej sarence.
Dąbrowa Michałki, maj 2012 roku
O autorce:
Alicja Szulborska – urodzona w 1986 roku na Podlasiu. Autorka opowiadań i wierszy. Lubi zanurzać się w wyobraźni, leniuchować na łonie natury (najchętniej w górach i rodzimych stronach), zakochiwać się w nowych miejscach, pracować w ukochanym ogrodzie, zbierać kartki z kalendarza i oczywiście czytać.
Dotychczasowe publikacje:
• Tajemnicze zajście w Dębach i inne opowieści, ebook, RW2010, Poznań 2015.
• Skazańcy, ebook, RW2010, Poznań 2015.
• Mężczyzna z fajką, ebook, RW2010, Poznań 2014.
• Tajemnicze zajście w Dębach, ebook, RW2010, Poznań 2014.
• Uwiedziona przez księżyc. Ostatnia historia z ludzkiego życia Benity, ebook, RW2010, Poznań 2014.
• Paczka z Chin [online], eChiny.pl, 2011. Dostępny w Internecie: http://echiny.pl/kultura/legendy%E4%BC%A0%E8%AF%B4/paczka-z-chin/ (odczyt: 29.01.2020).
• Rozterka młodej Myśli, [w]: Słowami w serce, sercem w słowa, Solaris, Czelabińsk 2010.
Znajdziesz ją na: https://laboratoriummysli.wordpress.com/
NIGDY SIĘ CIEBIE NIE WYRZEKNĘ... Cz. 1
Tekst: Agnieszka Krizel
"bo w życiu miłość jest najważniejsza
a ta matki... jedyna i najszczersza"
Agnieszka Krizel
Grażyna spojrzała na zegarek. Godziny biegły jedna za drugą. Coraz bliżej wyjątkowej uroczystości, której była główną bohaterką. Co i rusz dopadały ją wątpliwości. Jeszcze do końca nie jest przekonana decyzji, jaką podjęła pod wpływem nacisków przyjaciółek, bliskich i znajomych. Jak to? W jej wieku wychodzić za mąż? Owszem, kochała Andrzeja. To akurat nie podlegało żadnym dyskusjom. Ale chciała znać przede wszystkim zdanie i opinię swojego jedynego dziecka, syna Aleksandra.
- Grażynko, wszystko w porządku? - Andrzej zapukał delikatnie w drzwi sypialni.
- Tak, tak. W jak najlepszym - odpowiedziała szybko.
Właśnie, że nie! - chciała wykrzyczeć. Dlaczego Olek wyjechał tak nagle? Te kilka lat nieustannych pytań i poszukiwań wracało jak bumerang. Chyba zgłupiałam do reszty - znowu wątpliwości. - Ja tu, a on nie wiadomo gdzie.
Odłożyła pędzel, którym nakładała niewielką ilość pudru na twarz. Zerknęła na wiszącą na wieszaku sukienkę. Serce jej przyspieszyło. Ten dzień ma być jednym z najpiękniejszych. Czy aby dobrze robi? Tuż przed pięćdziesiątką wychodzić znowu za mąż?
***
Grażyna należała do kobiet, które nie miały w życiu łatwo. Rodziców nie miała i nie znała. Wychowywała się w domu dziecka, przyszłego męża poznała na przysłowiowym gigancie, kiedy z koleżanką zapragnęły poznawać świat uciekając którejś nocy z placówki. Marek był artystą. Malował obrazy. Uważał się za wielkiego guru. Po nocy u jednej z jego koleżanek, zapragnęli resztę życia spędzić razem. Ona miała siedemnaście lat, on dwadzieścia pięć. Imponował jej urodą, szarmanckim uśmiechem i tekstami rodem z tanich romansów. Zamieszkali u matki Marka. Kobieta wychowywała syna sama pracując w zakładzie pracy chronionej przy produkcji czekolady. Mieszkali tak we trójkę na pięćdziesięciu metrach kwadratowych, w dwóch pokojach. Kiedy Grażyna zaszła w ciążę, Marek w tym czasie nigdzie nie pracował. Nikt też nie zamawiał u niego żadnych obrazów. Było ciężko. Mężczyzna frustracje topił w wódce przy akompaniamencie podchmielonych kumplów od kieliszka. Z czasem agresywnie reagował na prośby Grażyny, by zaczął rozglądać się za normalną pracą zarobkową. Kiedy była w szóstym miesiącu ciąży, akurat skończyła osiemnaście lat i wzięli ślub cywilny.
Doskonale pamięta ten dzień. Był ciepły czerwiec. Ona w skromnej kremowej sukience długiej do kostek i jego poczucie władczości nad świeżo poślubioną żoną, którą siłą wziął w nocy, notabene poślubnej. Nie pomagały prośby, że nie ma ochoty. Stosunek zamiast należeć do przyjemnych sprawił tylko potworny ból. Przez dwa dni po tym wydarzeniu lekko krwawiła. Lekarz podczas najbliższej kontroli jednak uspokoił ją, że z dzieckiem jest wszystko w porządku. Oczywiście lekarzowi niczego nie powiedziała.
Gehenna zaczęła się, gdy mały Olek miał pięć lat, a teściowa Grażyny zmarła. Awantury, bicie, groźby były na porządku dziennym. Marek w tym czasie zrobił się bardzo impulsywny i drażliwy, szybko wpadał w szał, w nerwach często krzyczał, że jest artystą, który potrzebuje natchnienia. W tym celu też wybierał się do pobliskiego baru i z kolesiami od kieliszka chlał na umór, do nieprzytomności. Spitego przyprowadzali pod drzwi mieszkania. Grażyna pracowała w tym czasie w jednym z osiedlowych sklepów. Synka zaprowadzała codziennie do przedszkola, ale gdy jej dyżur wypadał w nocy chłopcem zajmowała się starsza sąsiadka, pani Genia, samotna kobieta. Kładła go u siebie spać, by malec mógł wstać rano wypoczęty. Szala goryczy przelała się, gdy Marek zaczął ćpać. Mieszkanie zaczęli odwiedzać dziwni ludzie. Łysi, z szerokimi karkami. Nieprędko kobieta zorientowała się, jak daleko zaszły sprawy. Ale owo popołudnie zapamięta do końca życia.
Duszny i gorący sierpień. Wróciła z pracy po dziesięciu godzinach stania przy kasie. Zmęczona, z siatkami zakupów, wchodząc usłyszała piski i płacz synka. Zamroczony Marek gonił chłopca po mieszkaniu z nożem w dłoni. Malec zapłakany i zasmarkany uciekał, próbując skryć się pod stołem w pokoju.
- Ty mały kur... czaku! Choo...oodź! Będzie pyszsznaa kolaacja! Ur... ższ... nę ci łepek, uppp... ie...ke i zzzjjeemm!
Grażynie serce zamarło. Rzuciła siatki, złapała to co miała pod ręką. Drewnianą deską kuchenną uderzała na oślep męża. Upadł mieląc w ustach stek przekleństw. Nawet się nie bronił, nie spodziewał ciosów. Złapała malca pod rękę i wybiegła. U sąsiadki zadzwoniła na policję. Noc i przyszły miesiąc spędziła w pogotowiu dla kobiet. Pracowała, ale w tym czasie poszukała i wynajęła mieszkanie. Po dwóch latach rozwiodła się. Nie było łatwo, bo mąż starał się za wszelką cenę udowodnić przed sądem, że to ona go zostawiła samego na pastwę losu, bez słowa wyjaśnienia, na dodatek z długami, które pozaciągała w parabankach. Koniecznie chciał zrobić z siebie ofiarę. Szczytem bezczelności było zaskarżenie Grażyny o alimenty dla siebie i swojej nowej muzy, młodej, pięknej dziewczyny dumnie paradującej w obcisłej sukience mini i wielkim brzuchem świadczącym o rychłym rozwiązaniu.
Sąd jednak nie dał wiary pomówieniom Marka zasądzając alimenty dla Olka oraz korzystne rozwiązanie małżeństwa z orzeczeniem winy mężczyzny.
C.d.n.
WIZYTA W MIESZKANIU NUMER SIEDEM. Cz.2 - Anna Gratkowska
Koniec.
https://lubimyczytac.pl/autor/76243/anna-gratkowska
https://www.facebook.com/GratkowskaAnna/
WIZYTA W MIESZKANIU NUMER SIEDEM - CZ. 1
Tekst: Anna Gratkowska
Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem po przebudzeniu, były odrapane drzwi z numerem siedem. Stałem na zniszczonej klatce schodowej, w nieznanym mi budynku, z luką w pamięci wielkości czarnej dziury i wpatrywałem się w nie jak przygłup.
Gdzie ja jestem? Jak się tu znalazłem?
Nie zdążyłem uzyskać odpowiedzi. Nie zdążyłem nawet zadać sobie tych pytań w duchu. Drzwi gwałtownie otworzyły się i w progu pojawiła się nieznajoma kobieta.
- O, cześć słodziutki! - wykrzyknęła na mój widok, jakbym dostarczył jej ulubioną pizzę na podwójnym cieście. Zaraz też cmoknęła mnie w policzek, a ja poczułem pepperoni, salami, oregano czyli mieszankę wypełniającą wnętrze każdej przyzwoitej pizzerii.
Kobieta miała na oko czterdzieści lat, kilka dobrze ukrytych zmarszczek i osiemdziesiąt kilogramów nadwagi. Głowę przewiązała opaską, jak amerykańska kura domowa z lat pięćdziesiątych, na poza tym ubrała się w zwiewne pomarańczowe ciuchy. Była okrągła i lepka. Jak landrynka.
- Właśnie zamówiłam pizzę. - Nie pozwoliła mi zapytać o co chodzi. - Na dole jest nowa pizzeria, pewnie ją widziałeś, zresztą, na pewno czułeś, grube ciasto, gęsty, pikantny sos, wymyślne dodatki… Pyszne… - Rozmarzyła się. - Bo widzisz, kiedy pizzę robi Valentino, to zapachy dochodzą aż tutaj. Wyobrażasz to sobie? Aż tutaj, pod nasze drzwi! Giorgio nie jest tak zdolny, jego pizza pachnie trochę inaczej, nie mówię, że źle, ale...
- Łakomcja, na litość boską, uspokój się wreszcie! - Nieoczekiwanie z wnętrza dobiegł mnie kobiecy głos. - Wejdź do środka i zrób wszystkim herbatę.
W odpowiedzi Łakomcja przewróciła oczami i posłała mi kpiący uśmieszek. Z jej spojrzenia wywnioskowałem, że z gospodarzami pizzerii już dawno przeszła na “ty” i w stosownej chwili wyjaśni jak do tego doszło.
Teraz jednak gestem ręki zaprosiła mnie do środka. Co mogłem zrobić? Niepewnie przekroczyłem próg mieszkania i moim oczom natychmiast ukazało się najbardziej zagracone pomieszczenie, jakie tylko można sobie wyobrazić. Wszędzie walały się ciuchy i papiery, markowe torebki i na wpół opróżnione butelki, porcelanowe figurki i dziesięciogroszówki, kable od ładowarek i damskie skarpetki, stare gazety i zaschnięte lakiery do paznokci. Poza tym wyłapałem resztki pizzy, fleki od obcasów, dwa telefony komórkowe, radio, proszki przeciwbólowe, pluszowe serce, świeczkę zapachową, złoty łańcuszek, a na ścianie reprodukcję obrazu Sąd Ostateczny Hieronima Boscha.
- O, cześć przystojniaku! - Obca dziewczyna poderwała się z kanapy i w podskokach zbliżyła do mnie. Była młoda, piękna i zgrabna, z rodzaju tych, które dotychczas omijały mnie szerokim łukiem. Miała na sobie koszulę nocną, która udawała sukienkę albo na odwrót - sukienkę udającą koszulę. Rozróżnienie nieistotne, skoro przeciętnemu facetowi ten materiał kojarzył się wyłącznie z przezroczystą folią spożywczą.
- Jestem Lubieżka. - Wyciągnęła rękę na powitanie i obdarzyła spojrzeniem, od którego miękły kolana i wysiadał rozum.
- Lubieżka, przelecieć cię nie omieszka. - Siedząca przy stoliku kobieta numer trzy wybuchnęła donośnym śmiechem.
Nic z tego nie rozumiałem. Łakomcja, Lubieżka…? To były ich ksywki, prawda? Trafiłem do mieszkania, które zajmowały kobiety napadające na salony urody i drogerie, które wprowadziły na czarny rynek Chanel nr 5, o których prasa pisała “mafia kosmetyczna”? To było to, prawda?
Potwierdzeniem moich przypuszczeń mógł być widok siedzącej przy stoliku kobiety numer trzy: przeliczała leżące na stole pieniądze, których było podejrzanie dużo. Tuż przy krawędzi stołu stał monitor, na którym szalały wykresy. Przez chwilę odniosłem wrażenie, że wykresy zmieniają się zależności od tego jak kobieta ułoży banknoty. Poza tym nadal nic z tego nie rozumiałem.
Lubieżka spojrzała na nią ze złością.
- Pazernia. - Powoli wypuściła powietrze z płuc. - Słyszałam, że ostatnio dolar strasznie spadł i straciłaś mnóstwo pieniędzy?
Na te słowa kobieta siedząca przy stole nerwowo potarła jeden z grubych pierścieni. Była obwieszona błyskotkami jak choinka; brakowało tylko długiego łańcucha, którym mogłaby się owinąć od stóp do głów, by po chwili zacząć świecić w rytm ulubionej pastorałki.
- Gra na giełdzie wiąże się z ryzykiem - odparła w końcu. - Ale to i tak nic w porównaniu do twoich...
- A więc nie przesłyszałam się. - Lubieżka weszła jej w słowo i uśmiechnęła się triumfalnie. - Znowu przegrałaś. Ile?
W odpowiedzi Pazernia posłała jej pełne wściekłości spojrzenie, ale na Lubieżce nie zrobiło to najmniejszego wrażenia.
- Ostatnim razem przegrała równowartość naszego mieszkania! - Lubieżka pochyliła się do mnie, tak że mogłem zobaczyć drobne żyłki na jej zgrabnym dekolcie. - Równowartość rudery w porządnej dzielnicy, wyobrażasz to sobie?? Ale dość o hazardzistach! Powiedz lepiej co u ciebie słychać, skarbie. - Chwyciła mnie pod ramię. - Czujesz się samotny? Nieszczęśliwy?
- Ja, eee…
- Z twojej wypowiedzi wnioskuję, że tak. Masz kłopoty, bardzo dużo kłopotów. Wiesz, wyczuwam takie sprawy. Znaczy się, mężczyzn z problemami wyczuwam. I dlatego jak sądzę, nasze spotkanie nie jest dziełem przypadku...
- Przypadek czy nie, lepiej niech kochaniutki coś przekąsi. Marnie wygląda, sama skóra i kości. - Z drugiej strony przylepiła się do mnie Łakomcja. Nadal pachniała pepperoni, więc doszedłem do wniosku, że obficie skropiła się perfumami o zapachu pizzy.
- Jeśli mnie pamięć nie myli, to chyba jest anemia. Albo anhedonia...? - Dopiero teraz zauważyłem czwartą kobietę. Leżała na kanapie, w rozciągniętej pidżamie i brudnych kapciach, które przypominały coś pomiędzy żabą a krokodylem. Zerknęła na mnie beznamiętnie, a ja natychmiast rozpoznałem ten typ kobiety. Otóż, ten typ kobiety całe dnie wałęsał się po mieszkaniu albo po Facebooku i zawsze narzekał, że doba jest za krótka, a życie niewystarczająco zabawne.
- Gdybyś się tak nie leniła i skończyła studia, to miałabyś jakiekolwiek pojęcie o chorobach. - Pazernia przerwała liczenie pieniędzy i rzuciła jej pełne wyrzutu spojrzenie. Wykres zaczął szaleć jakby Wall Street opanowała epidemia wścieklizny i nie byłem pewien czy pokazuje skaczącego dolara czy tętno Pazernii. - Wiesz ile mogłybyśmy zarobić, gdybyś otworzyła prywatną praktykę?
- Wiem, wiem, mówiłaś to już tyle razy, że nawet cierpiąc z powodu ostrych zaników pamięci, miałabym to w małym palcu. - Mina dziewczyny wyrażała śmiertelne znudzenie.
- Mogłybyśmy się wreszcie stąd wyprowadzić.
- Mogłybyśmy się wreszcie stąd wyprowadzić, gdybyś podzieliła się z nami forsą.
- Miałabym za ciebie założyć? Wiedząc, że zawalasz studia??
- Och, jesteś taka okropna! - Lena krzyknęła i skuliła się na łóżku. - Wiesz, że nie mogłam studiować. Miałam kryzys.
- Kryzys? Jaki do cholery, kryzys, Lena?! - Nagle do pokoju wparowała ubrana na czarno dziewczyna. Była wściekła, więc na wszelki wypadek zrobiłem krok w tył i udałem, że jestem jednym z przedmiotów zaśmiecających pomieszczenie. - Ty jesteś leń patentowany! Obibok i nierób do kwadratu! Nie wiem co ty sobie myślałaś! Że studia to dobra zabawa? Całonocne imprezy? Bycie dorosłym, ale tak nie do końca??
- No cóż… - Lena posłała jej niewinne spojrzenie.
- Nie, proszę, ja zaraz oszaleję! - Wkurzona dziewczyna zrobiła gwałtowny obrót, dzięki czemu mogłem zobaczyć ciągnący się od lewego nadgarstka aż po sam łokieć tatuaż Fuck the system.
- Furianka, ty się lepiej napij melisy, dobrze? - Lubieżka znacząco chrząknęła. - Mamy gościa, nie widzisz?
W tej chwili Furianka zatrzymała się wpół kroku i zerknęła w moją stronę. Pod wpływem jej spojrzenia, skuliłem się w sobie. Zabije mnie, jak nic. Ale wcześniej wyliczy wszystkie moje wady, zaczynając od tej, że podszywałem się pod stojak w jej zagraconym mieszkaniu.
- A co ty tu robisz, pajacu? - zapytała po chwili, niebezpiecznie zmniejszając dzielącą nas odległość.
- No cóż… - odparłem dyplomatycznie. - Prawdę mówiąc nie wiem jak się tu znalazłem. To znaczy do pewnego momentu nie wiem, bo później Łakomcja zaprosiła mnie na pizzę, a Lubieżka zdecydowała odgrywać rolę mojego psychoterapeuty. To wszystko.
- Aha. - Furianka zmrużyła oczy.
Chyba nie do końca mi wierzyła. Ja sam nie byłem w stanie uwierzyć w to co się stało w przeciągu ostatnich kilku godzin. Bałem się, że wizyta w tym mieszkaniu to rodzaj kary, którą ponosiłem za niewyparzony język, pracoholizm i parę innych, znacznie poważniejszych wykroczeń przeciwko przyzwoitości.
C.d.n
Zrelaksuj się z nami, czyli...
...chwila dla siebie. Tutaj będą się pojawiać podzielone na części opowieści.